Gdyby było pięć przewodów to spokojnie można by zagrać te ptasie nutki.
A gdzie takie cudo można było zobaczyć? Oczywiście w Skrzyszowie u mojej przyjaciółki Anielki. Tegoroczne lato dało mi strasznie popalić - nie dość, że upały panowały okropne, to jeszcze dziwny brak wolnego terminu ( ciągle się pętałam po wycieczkach) opóźniał moją wizytę na wsi.
W końcu się udało i pod koniec sierpnia dotarłam do Skrzyszowa. W czasie podróży ze zgrozą obserwowałam widoki za oknem autobusu. Ziemia była strasznie sucha, łąki rude, rośliny na polach marniutkie - oj! niedobrze. Na miejscu okazało się jednak, że nie ma tak źle. Wystarczył jeden dzień deszczu i trawa pozieleniała, kwiaty się podniosły a ogórki zaczęły dojrzewać.
W tym roku twardo postanowiłyśmy nie przerabiać owoców na dżemy. Zapasy mamy jeszcze na długo i dzieci obiecały nam bęcki, jeżeli będziemy je ciągle nimi obdarzać. W końcu ile można jeść dżemików i dań na słodko? No to zrobiłyśmy tylko trochę jabłek z czarnym bzem i soki z aronii. Oczywiście nie wytrzymałam i musiałam trochę poeksperymentować. Przecież na co dzień nie mam dostępu do rarytasów prosto z ogródka.
Postanowiłam zrobić sok z aronii z nutą mięty i róży.
Do przegotowanej wody z cukrem i kwaskiem cytrynowym wrzuciłam obrane z białych końcówek płatki i kilka gałązek mięty i zostawiłam pod przykryciem do następnego dnia. Oczywiście dałam niedużo wody, bo zależało mi na uzyskaniu czegoś w rodzaju esencji. Na drugi dzień obraną aronię - 1 kg- wrzuciłam do garnka, dodałam ok. 3/4 l wody, niecałe 2 szklanki cukru i podgotowałam. Kiedy owoce trochę zmiękły pogniotłam je trochę tłuczkiem do ziemniaków, żeby lepiej puściły sok i dolałam esencję różaną. Przykryłam pokrywką i na małym ogniu bulgotało to sobie ok. pół godziny.
Wyszło pysznie. Róża i mięta zagłuszyły cierpkość aronii i zrobił się interesujący syropek.
Oczywiście polatałam trochę z aparatem i mam kilka fajnych fotek przyrodniczych:
winogrona...
kalina...
jarzębina, która wyszła mi na czerwono....
dynia, która jak znam życie, urośnie Anielce jak oszalała. W zeszłym roku wyhodowała sobie taką ok. 30 kg a może więcej....
ogóreczki prosto z krzaka!
A przy okazji zbierania warzyw okazało się, że Anieli rosną jarzynki - zboczusie!
... a może to ja mam takie zboczusiowe myśli ??
Niestety - wszystko co piękne szybko się kończy. Trzeba było wracać do gorącego, smrodlutkiego miasta. Wracałam oczywiście objuczona skarbami - jedzonkiem prosto z krzaka, grządki, kurnika i wędzarni. Aniela, Teresa i Dorota przeszły same siebie - gdybym miała samochód to pewnie wyładowały by mi go po sam dach!
Ale nie to było najważniejsze. Zawsze ze Skrzyszowa wracam wypoczęta, naładowana energią i przepełniona bezinteresowną życzliwością moich znajomych, chociaż widzą mnie tylko raz na rok.
Cudowni ludzie i cudowne miejsce.
W tym roku zawiozłam dziewczynom słoiczki - pojemniczki z solą kąpielową.
Ps. Żeby nie było, że nic nie robię i się obijam na blogu - oto powód:
Ach te wyjazdy na wieś... tak miło oderwać się od miejskiego zgiełku i trafić na łono przyrody. Tam czas płynie wolniej, normalniej.
OdpowiedzUsuńAno właśnie....
UsuńDzięki za komentarz :)